Co warto zjeść w Chorwacji część 1: konoby, czyli tawerny i restauracje
Pokochałam Chorwację za to, że mimo iż z małopolski dojedziemy do niej w podobnym czasie jak nad polskie morze, zaskakuje egzotyką – i w oceanie i na talerzu. Można w tym kraju nasycić i oczy i brzuchy. Swój urlop spędziliśmy intensywnie i przejechaliśmy niemal całe wybrzeże Chorwacji, docierając aż do Czarnogóry. Niestety, aby osobiście poznać różnice kuchni poszczególnych regionów, nie mieliśmy dość czasu, myślę, że trzeba byłoby tam przez jakiś czas pomieszkać, żeby samemu zweryfikować to, o czym tylko się czytało. Chętnie jednak opowiem o tym, co zjedliśmy podanego przez Chorwatów, co sami ugotowaliśmy i co zerwaliśmy z drzewa, ale o tym w następnej części. Tak więc, bynajmniej nie okiem eksperta, przedstawiam moje chorwackie smaki, w tym wpisie te, których spróbowaliśmy w miejscowych konobach, które można nad Adriatykiem znaleźć na każdym kroku.
Zaznaczę, że nie wszystkie potrawy popularne w tym kraju są typowo chorwackie, jednak uważam, że skoro Chorwaci świetnie je gotują, warto u nich jeść. Jak to bywa z kuchniami sąsiadujących krajów, mieszają się one ze sobą i tak podobne dania możemy zjeść w wielu miejscach na całych Bałkanach.
Pierwszym daniem, na które skusiliśmy się zaraz po przyjeździe na wyspę Krk był crni rižot, czyli czarne risotto, zabarwione atramentem z kałamarnicy. To kremowe risotto z kawałkami kalmarów o mocnym morskim zapachu i smaku. Przy tym daniu nieco uwierzyliśmy w przeczytane wcześniej stwierdzenia, że Chorwaci nie żałują w kuchni soli. Nasze risotto było bardzo słone, co dla mnie było jedynym jego mankamentem, ale sól nie przesłoniła innych smaków dania. Na szczęście jednak nasze dalsze próby jedzenia w innych tawernach kazały nam zweryfikować twierdzenie do tego, że szczęśliwie tylko niektórzy Chorwaci mają twardą rękę do solniczki. Pewnie ci, którzy pochodzą z wyspy Pag, ale o tym opowiem w następnym poście.
Pierwszy raz próbowałam pljeskavicy przygotowanej przez jej rodzimych kucharzy i muszę powiedzieć, że ta, którą jadłam w polskim foodtrucku Dalmacija Foodtruck w niczym jej nie ustępowała. Ekipa polskich kucharzy świetnie odtworzyła chorwackie smaki, więc jeśli nie wybieracie się w najbliższym czasie do Chorwacji, a macie smaka na tamtejszą kuchnię, wypatrujcie Dalmacija Foodtruck w pobliskim miastach, zawsze dają znać na swojej stronie na Facebooku, gdzie serwują jedzenie.
Kolejnym klasycznym daniem nad Adriatykiem jest ćevapčići, czyli małe kiełbaski, czy kotleciki z mielonego mięsa wołowego. My jedliśmy je zarówno z marketu, gdzie można dostać ciepłe dania na wagę, jak i z małego baru, który zdecydowanie nie był projektowany pod ruch turystyczny, a raczej był nastawiony na miejscowych klientów. W obu przypadkach ćevapčići nie wyglądało najpiękniej, ale było pyszne i sycące. Myślę, że jest to też dobra opcja dla dzieciaków, bo trochę przypomina nasze mielone i jest podawane w podobnej postaci, jak uwielbiane przez dzieci paluszki rybne.
Zawsze czytam o kuchni danego kraju, jeśli szykuje mi się jakaś wycieczka, żeby wiedzieć, co jest specjalnością miejscowej kuchni. Dużym rozczarowaniem dla mnie było, że nigdzie nie znalazłam często wspominanego meso ispod peke, czyli nie tyle konkretnego dania, co rodzaju dań przyrządzanych pod specjalną żeliwną pokrywą, czyli właśnie pod peką. Zwykle składa się z mięsa lub owoców morza i warzyw duszonych w jednym naczyniu przykrytym peką zasypaną rozżarzonym węglem. Czytałam, że można się natknąć na to wszędzie, jednak musieliśmy chyba wyjątkowo skrzętnie omijać te miejsca. Myślę jednak, że jeśli będziecie mieli możliwość, koniecznie trzeba tego spróbować, aromat musi być nieziemski.
Fenomenem dla mnie okazało się štrukli, czyli zawijane ciasto przekładane nadzieniem i zapieczone w piecu. Zwykle podawane z twarogiem, ale też z innymi dodatkami. Ja spróbowałam štrukli z twarogiem, kaczką i grzybami i było obłędne. Już w drodze do Polski, jadąc przez północną część Chorwacji, z dala od oceanu, mieliśmy szczęście trafić do restauracji naprawdę godnej polecenia, bo poza fantastycznym jedzeniem, restauracja zaskoczyła nas bardzo korzystnymi cenami, które były około 30% niższe od tych nad Adriatykiem, krzyczanych za znacznie mniej wyszukane jedzenie.
Restoran Bernarda to pięciogwiazdkowa restauracja (co nie rzuciło nam się w oczy, dopóki nie weszliśmy do środka), która była jedynym otwartym miejscem, gdzie mogliśmy coś zjeść, jadąc niedaleko Varaždinskich Toplic około 21:00. Kiedy weszłam do lokalu, nieco się speszyłam, bo byłam ubrana w moje dyżurne sportowe ciuchy i czapkę z daszkiem, jak to w długiej podróży, a przywitał nas kelner podający dania w białych rękawiczkach. Mimo bardzo wysokiego standardu wystroju, obsługi i kuchni, obiad naprawdę nie wyczyści wam konta, za to wypełni głodne brzuszki i wywoła błogi uśmiech na twarzy. Varaždinskie Toplice to miejscowość uzdrowiskowa położona niedaleko granicy z Węgrami, która może się poszczycić źródłami termalnymi, z których z braku czasu niestety nie skorzystaliśmy, ale jeśli kiedyś będę niedaleko chętnie wybiorę się tam odprężyć w wodach leczniczych i zjeść fantastyczną kolację w Restoranie Bernarda. Zabawne jak puste żołądki zawiodły nas w ciekawe miejsce, którego pewnie inaczej nigdy byśmy nie odkryli, bo Adriatyk jednak przyćmiewa inne strony Chorwacji. A szkoda!
Bardzo ciekawy artykuł :)
OdpowiedzUsuńDzięki serdeczne! :) Miło, że zaglądnęliście!
Usuń